A Morning Walk – Polish Translation (Kaja Polachowska)
Był późny październik roku 1988. Temperatura spadła, zrobiło się chłodno i wszędzie były kolejki: kolejki po chleb, kolejki po mleko, kolejki po papierosy. Najwyraźniej pamiętam właśnie te kolejki po papierosy – to były te nerwowe, nieprzewidywalne kolejki, do których nie śmiałem się przyłączyć. Był deficyt wszystkiego, ale bardziej niż czegokolwiek brakowało papieru toaletowego. Przynajmniej tak to wyglądało. Kiedy świeciło słońce, część kobiet owijała sobie nim szyje i przechadzała się ulicą Długą, od czasu do czasu zatrzymując się, by obdarzyć sklepowe witryny badawczym spojrzeniem.
W mieście byłem od miesiąca, moje zmysły zaczynały się wyostrzać. Chociaż już nie słyszałem kościelnych dzwonów brzęczących ze szczytu wieży niczym ogromna dziecięca zabawka, nauczyłem się zliczać milicyjne wozy – przysadzisty, bury wymysł Sowietów, przecięty niebieskim pasem, na którym odznaczał się napis Milicja –krążące ulicami między Starym Miastem a portem. Obserwowałem starsze panie ze spuchniętymi nogami, opatulone chustami i płaszczami przemykające pod moim oknem z pochyloną w obronie przed wiatrem głową. Później, po południu, na ulicach przyłączali się do nich mężczyźni wracający z portu. Wsłuchiwałem się w ich głosy, i choć nie rozumiałem ani słowa, starałem się zgadnąć, w jakim byli nastroju, jakiej głębokości sięgała ich frustracja, w jakim stopniu odczuwali gniew. Czasami zdarzały się konfrontacje. Słychać było krzyki i dźwięki szamotaniny, a zaraz potem głuche dudnienie silnika oddalającego się milicyjnego wozu. Ale to był rok 1988, to był PRL. Takie rzeczy się zdarzały. A życie toczyło się dalej.
Był czwartek, zbudziłem się wcześnie. Szedłem na północ, wzdłuż rzeki, wdychając rześkie powietrze znad Bałtyku. W końcu zatrzymałem się i usiadłem na zdobionej żelaznej ławce, jednej z tych, które zaprojektowano tak, by zapewniały osobie siedzącej możliwie najmniejszy komfort. Ale to z niej miałem widok na skręt rzeki i teraz, kiedy słońce wspinało się po swoim łuku, rzucało długie, miłe dla oka cienie na całe wybrzeże. Jeden. Dwa. Trzy. Cztery. Wokół mnie widziałem tylko cztery osoby. Dwóch mężczyzn, jeden niski i jeden wysoki, dźwigało torbę. Każdy z nich trzymał jedno ramiączko, a pakunek bujał się między nimi jak kołyska, co dawało komiczny efekt. Z drugiej strony nadchodziła starsza para. Przyglądałem im się uważnie. Poruszali się wolno, rozważnie. Oboje byli średniego wzrostu. Mężczyzna był smukły, morska bryza rozwiewała jego białe jak śnieg włosy. Jego ramienia kurczowo trzymała się żona. Podeszli bliżej i zatrzymali się. Patrzyłem, jak mężczyzna rozluźnia uścisk żony, a później delikatnie pomaga jej usiąść, zupełnie jakby po raz pierwszy zanurzał w wodzie noworodka. Wszystko to robił z łatwością, bezdźwięcznie. Kiedy zajmował miejsce przy żonie, poczułem dreszcz niepokoju. Cała nasza trójka siedziała tak w ścisku pośród opustoszałej okolicy. Później na tej drodze pojawią się tłumy robotników i mieszkańców, ale to jeszcze nie ta pora. Próbowałem ukryć niepokój martwo wpatrując się w przestrzeń przede mną – w stronę rzeki i portu w oddali, gdzie olbrzymie żurawie wyróżniały się na tle bezchmurnego nieba. I wtedy usłyszałem cichy głos wypowiadający do mnie słowa, których nie rozumiałem. Odwróciłem się i zobaczyłem, że mężczyzna posyła mi pytające spojrzenie. Jego twarz była wąska, miał głęboko osadzone oczy i spiczasty nos.
– Przepraszam – powiedziałem – ale nie mówię po polsku.
– Och, – odpowiedział po chwili milczenia – mówiłem, że wkrótce spadnie pierwszy śnieg. Wypowiadał angielskie słowa powoli, z pewną precyzją, która prawdopodobnie była pozostałością po rygorystycznym wykształceniu.
– Skąd pan to wie? – zapytałem.
– Bo niebo jest niebieskie – odpowiedział. – Kiedy niebo jest niebieskie pod koniec października, cóż innego może to oznaczać, jeśli nie nadchodzący śnieg?
Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy, kiedy próbowałem pojąć tę logikę. I wtedy wyobraziłem sobie, jak śnieg zmieniłby krajobraz: jak przylegałby do iglic katedr, jak gromadziłby się i zsuwał z wysokich dachów wąskich budynków na Długiej. Zastanawiałem się, czy złagodziłby, czy jeszcze bardziej zaostrzył stosunki w Stoczni. I czy kobiety będą chciały eksponować rolki papieru toaletowego,kiedy spadnie śnieg. Raczej nie.
– Lubię śnieg – powiedziałem – Pewnie, gdy spadnie, miasto wygląda zupełnie inaczej.
Mężczyzna delikatnie przechylił głowę w prawo.
– Mamy w Polsce takie powiedzenie – odpowiedział – „co ma piernik do wiatraka?”. Nie sądzę, żeby trochę śniegu zmieniło cokolwiek w tym mieście.
Poczułem się nieswojo. Ta rozmowa zdawała się trochę bez wątku. Barczysty mężczyzna przemknął obok nas i przez chwilę moje spojrzenie podążyło za nim. Mężczyzna kopnął kamień na ścieżce, kamień uderzył w stalowy kosz na śmieci, odbił się i trafił w jego goleń. Obaj się uśmiechnęliśmy.
– Mam na myśli… – powiedział mężczyzna, dużo pewniej posługując się angielskim – Mam na myśli to, że to miasto przeszło już tyle zmian. Jedno pokolenie zamienia się w kolejne, jeden kraj zamienia się w inny, jedna osoba zamienia się w inną. Oczywiście tak dzieje się wszędzie, ale nie aż tak, jak tutaj. Weźmy na przykład mnie. Gdyby poznał mnie pan, kiedy miałem 20 lat, powiedziałbym panu, że nazywam się Helmut Degler i urodziłem się w mieście Danzig. Jeśli zapytałby pan o to samo dzisiaj, powiedziałbym, że nazywam się Henryk Jabłoński i urodziłem się w Gdańsku. To miasto tak bardzo się zmieniło. Odrobina śniegu to przy tym nic.
Ponownie pogrążyliśmy się w cichym zamyśleniu. Tak jak każdy w tym mieście słyszałem to nazwisko. Jabłoński był dość rozpoznawalnym kompozytorem. Obraz jego, w pełni opanowanego, siedzącego prosto przy fortepianie był jednym z bardziej znanych w mieście. Spojrzałem na jego dłonie. Były chude, z widocznymi niebieskimi żyłami, upstrzone przebarwieniami. Jego prawa dłoń spoczywała delikatnie na nodze żony, która siedziała w ciszy.
– Pamiętam, jak kiedyś, kilka lat po Drugiej Wojnie – powiedział – grałem w zespole jazzowym i poproszono nas, żebyśmy dali koncert w odległym mieście na wybrzeżu. Wybrałem się na spacer i usłyszałem krzyki kłócących się mężczyzn. Poszedłem zobaczyć, co się dzieje i zauważyłem wieloryba wyrzuconego na brzeg. Podszedłem do niego. Był taki potężny, taki ogromny i taki bezbronny.
– Co się z nim stało? – zapytałem szybko.
– Był nie lada spór. Tyle było głodnych ludzi. Jeden z mężczyzn chciał pokroić go na małe części, by nakarmić rodzinę. Powiedział, że dla podniebienia (i żołądka) nie ma nic lepszego od wieloryba i kapusty, a kiedy to mówił, oczy mu rozbłysły. Wyciągnął nóż i powiedział, że umieści go w głowie wieloryba i jednym ruchem natychmiast go uśmierci. Ale wtedy przyszedł inny mężczyzna. Ramieniem przytrzymał tego pierwszego. Powiedział, że spojrzał wielorybowi w oczy, i że kiedy już spojrzy się w oczy żywemu stworzeniu, niemożliwym jest wyrządzenie mu krzywdy. Ludzie zaczęli przyznawać mu rację i zauważyliśmy, że zbliżał się przypływ. Napełniliśmy wiadra wodą morską i wylaliśmy ją na głowę wieloryba. Przychodziło coraz więcej ludzi, wkrótce na plaży było 50 osób podających sobie wiadra z wodą jak stara załoga strażacka.
– I co, przeżył? – zapytałem.
– Tak – powiedział – nakryła go woda z przypływu, mocno go popchnęliśmy, i odpłynął. Przez chwilę jeszcze go widzieliśmy, zaokrąglony grzbiet lśniący ponad powierzchnią wody, potem zniknął. A przez cały ten czas w wioskach nieopodal ludzie szukali jedzenia.
Dookoła pojawiło się już więcej ludzi. Grupy robotników mijały nas w drodze do pracy w Stoczni. W ich kroku widać było dumę. Słychać było ciche szemranie sygnalizujące rozmowy.
Jabłoński podał mi zdjęcie, które właśnie wyciągnął z kieszeni. Był na nim on z żoną w dniu ich ślubu. Oboje patrzyli prosto w obiektyw. On w czarnym garniturze, ona w zwiewnej białej sukni, z burzą ciemnych loków.
– To był 15 lutego 1945 roku, dzień po Walentynkach. To chyba – dodał z uśmiechem – ostatnie zdjęcie Helmuta Deglera.
Trzymałem zdjęcie i spojrzałem na siwą, cichą panią siedzącą na ławce obok Jabłońskiego. Uprzedził mnie.
– Musimy trzymać się tego, co mamy. – powiedział – Moja żona od prawie dwóch lat nie odezwała się słowem. Ani do mnie, ani do naszych dzieci, ani do naszych przyjaciół. Nikt nie wie, dlaczego. Żyjemy normalnie, ale to ciche życie. Przychodzimy tu codziennie. Siadamy, obserwujemy rzekę i robotników, a potem idziemy do domu. Myślę, że to ją uszczęśliwia. Mam taką nadzieję. Może już wystarczy nam zmian.
– Może… – powiedziałem.
—
Henryk Jabłoński – muzyk, kompozytor (1915 – 1989)